22:13

Newsweek! Ty piracie!

Wystarczyła chwila potrzebna na przewertowanie zawartości całego numeru Newsweeka, by z całą stanowczością stwierdzić, że już nigdy w życiu go nie kupię. Wam polecam to samo!

I to wcale nie ze względu na fakt, że Wojciech Maziarski, redaktor naczelny, we wstępniaku jasno daje do zrozumienia, że nie protestuje i nie będzie protestował przeciwko umowie handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrobionymi.* Okazało się po prostu, że na ponad 100 stronach nie ma co czytać.


Newsweek przez długi okres był stałym elementem mojego życia. Był tym, co sprawiało, że wbrew powszechnej opinii o poniedziałku, nie tylko go nie nienawidziłem, ale na niego czekałem. Nigdy też nie żałowałem wydanych na niego pieniędzy. Tygodnik ten był dla mnie synonimem dobrego dziennikarstwa. Ba, nadal jest. Dlaczego więc podjąłem decyzję o zaprzestaniu kupowania? Bo inna decyzja byłaby po prostu kompletnie nielogiczna.

Zanim jednak przejdę do sedna, pozwolę sobie podjąć polemikę z poglądami naczelnego we wspomnianym już wstępniaku. Otóż pan Maziarski pisze tam między innymi tak:
W minionych latach na różnych serwerach wielokrotnie trafiałem na pliki zawierające całe numery "Newsweeka" (często były tam też dostępne tytuły naszych konkurentów). Każdy chętny mógł je sobie ściągnąć. A mnie krew zalewała - my tu się wysilamy, poświęcamy czas, pracę, inwestujemy w utrzymanie i rozwój pisma, dokładamy starań, by budżet się zbilansował i przychody ze sprzedaży wystarczały na utrzymanie redakcji, a jakiś cwaniaczek przychodzi na gotowe i bez zahamowań na nas pasożytuje, czerpiąc z tego różne korzyści, głównie finansowe.
Osobiście nie znam żadnego serwisu, który pozwala na czerpanie korzyści finansowych przez użytkownika, z tytułu udostępniania kradzionych materiałów. Raczej to twórcy serwisu zarabiają na tym procederze. Nie twierdzę jednak, że takie strony nie istnieję. Najwidoczniej z panem Wojciechem zapuszczamy się w inne rejony Internetu.
Za każdym razem interweniowaliśmy u właściciela serwera (...). Interwencje często kończyły się połowicznym sukcesem: cwaniaczek ukrywał pliki z "Newsweekiem" tak, że stawały się niewidoczne dla postronnego internauty, natomiast zarejestrowani "bywalcy" po zalogowaniu się nadal mogą je ściągać.
Mała dygresja - dlaczego bywalcy znaleźli się w cudzysłowie?
Właśnie w takim cwaniackim obiegu internetowym należy szukać paradoksu: sprzedaż papierowych tygodników stopniowo maleje, lecz czytelnictwo praktycznie nie zmienia się albo wręcz rośnie. Kupujących ubywa, a czytających przybywa - dziwne, nieprawdaż?
A właśnie, że nie! Powód dla którego nie wydam na Newsweek ani złotówki (euro też nie), zdaje się znakomicie tłumaczyć ten rzekomy paradoks. Ale o tym za chwilę.
To jest powód, dla którego nie przyłączam się do protestów przeciw (...). Nie mam nic przeciwko temu, by utrudniać życie ludziom, którzy pasożytują na mojej pracy, a zarazem podkopują fundamenty rynku mediów. Gazeta to kosztowne przedsięwzięcie i poniżej pewnego poziomu sprzedaży jest skazana na bankructwo.
I tu się zgodzę. Połowicznie... Oczywiście rozumiem, że z piractwem można (i należy) walczyć. Należy jednak przy tym pamiętać, że cel nie uświęca środków. Ważna jest przecież forma tej walki, a nie tylko jej idea. Popieranie lub nie protestowanie (czyli przyzwolenie) na coś tylko dlatego, że jest zgodne z moimi poglądami, nie zwracając uwagi na szczegóły, wydaje się co najmniej nierozsądne. Ale to temat na osobne rozważania. Wróćmy więc do nielogiczności płacenia za Newsweek w wersji PL.
Utrzymanie się obecnych trendów grozi tym, że pewnego dnia obudzimy się w świecie bez profesjonalnych redakcji.
Jeśli za profesjonalne przyjmiemy tylko to, co robi się dla pieniędzy, to wizja ta staje się bardziej realna, choć wg mnie i tak nieprawdopodobna.
Bez gazet i czasopism, wszystko jedno jak dystrybuowanych - na papierze czy w wersji elektronicznej. Jeśli uznajemy prasę za jeden z filarów demokracji i społeczeństwa obywatelskiego i chcemy ją utrzymać przy życiu, to walka z piractwem jawi się jako środek obrony wartości demokratycznych.
I tu w końcu pojawiło się słowo klucz, które pozwala nam przejść do sedna - wydawnictwa elektroniczne. I nie mam tu na myśli e-wydań gazet i czasopism, lecz strony internetowe. Żeby było śmieszniej - własne strony internetowe wydawnictw.

Najważniejsze są fakty, a o faktach mówią liczby. Przyjrzyjmy się zatem faktom liczbowym Newsweeka nr 5/2012. Numer ten pojawił się w kioskach w poniedziałek, 30 stycznia br. Do piątku (3 lutego) na oficjalnej stronie tygodnika znalazły się 22 teksty będące zawartością omawianego numeru. To ponad 50% wszystkich tekstów wydrukowanych w tygodniku. Dokładnie 52,5%. W objętości wygląda to jeszcze ciekawiej! Otóż treści, które pojawiały się sukcesywnie w ciągu pięciu dni, stanowią 60,5% zawartości wszystkich stron redakcyjnych (nie będących reklamami) - 55 z 91.

Ponieważ przez cały czas mojego pobytu za granicą nie zdecydowałem się na zakup e-wydania, ani też nie wiedziałem, gdzie mogę nabyć wydanie tradycyjne, śledziłem na bieżąco stronę www.newsweek.pl. Efekt jest taki, że gdy dzisiaj w końcu znalazłem miejsce w którym mogłem kupić papierowego Newsweeka, co też uczyniłem, okazało się, że wszystkie interesujące mnie materiały miałem przeczytane, zanim jeszcze przeznaczyłem € na zakup. Stąd mój wniosek w lidzie, że w Newsweeku nie ma co czytać. ;)

Gdzie tu więc logiczny powód wydawania pieniędzy na coś, co mogę mieć za darmo? I to w pełni legalnie. A tymczasem pan Maziarski zastanawia się jak to jest, że czytelnictwo rośnie, a sprzedaż spada...

W tym momencie mógłbym spróbować usprawiedliwić dość kontrowersyjny tytuł notki, stwierdzając, że tygodnik piraci sam siebie, bo udostępnia w sieci bezpłatnie treści, za które inni muszą płacić! Podejdę jednak do tematu z drugiej strony.

Czy aby na pewno byłbym piratem gdybym umieścił w Internecie pełne wydanie Newsweeka? Nie podrabiam - nie zmieniam praktycznie niczego w zawartości. Nie pobieram opłat - nie czerpię żadnych korzyści. Nie łamię zakazu - w magazynie nie ma informacji o zakazie kopiowania i rozpowszechniania, co w sumie jest dla mnie niespodzianką, gdyż takie właśnie info zawsze było drukowane przy zakazie sprzedaży po cenie niższej niż cena ustalona przez producenta. I teraz najciekawsze - skoro twórca (wydawca) sam udostępnia ponad 60% treści, to czy tych niecałych 40%, czyli zdecydowanej mniejszości, nie można uznać za cytat?

Pozostawiam Wam tę kwestię do przemyślenia, a ja tymczasem zerknę na stronę Newsweeka. Może znowu spiracił jakieś ciekawe teksty? ;)



* Postanowiłem, że na tym blogu nie padnie słowo ACTA.**
** Ups... 

Copyright © 2016 MARTIN ZALEWSKI