17:47

Masz jakiś problem?


Tytułowe pytanie to ulubiony tekst miłośników przedblokowych ławek (największej grupy psychologów bez dyplomu), którzy zazwyczaj w ten właśnie sposób pozdrawiają niezrzeszonych przechodniów. Kłopot polega na tym, że jeśli udzieli im się odpowiedzi twierdzącej, to zamiast uszczuplić naszą listę problemów, dołożą nam kilka kolejnych. I to często bardzo bolesnych.


Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że przecież potwierdzenie zmagania się z problemami, jest jedyną zgodną z prawdą odpowiedzią na pytanie będące przedmiotem naszych rozważań. Bo czy ktoś z nas może z ręką na sercu powiedzieć, że wolny jest od problemów?

Ok, znajdą się zapewne i tacy, którzy stwierdzą, że w ich słownikach nie figuruje pojęcie 'problem'. W ramach bardziej twórczego i ambitniejszego podejścia do życia, zastąpili to (nomen omen) problematyczne hasło 'zadaniem' czy też 'wyzwaniem'. Tak samo, jak 'porażka' to dla nich 'informacja zwrotna'. Nie zmienia to jednak faktu, że każdy z nas zmaga się w życiu z sytuacjami, którym musi stawić czoła. I to niezależnie od tego, jak je nazwiemy, ani czy sami je sobie wybraliśmy, czy też zesłał je na nas los. Poza tym, postawienie znaku równości pomiędzy takimi pojęciami jak problem, kłopot, zadanie i wyzwanie, znacząco zmniejsza ryzyko popełnienia przeze mnie powtórzenia w tekście. ;)

Niniejszym uznaję, że kwestię terminologii mamy ustaloną i śmiało możemy przejść do meritum. Nie nazewnictwo bowiem jest tematem, który chciałbym tu poruszyć. Wszak co tu można jeszcze dodać, prócz ciągłego potwierdzania, że wszyscy mamy kłopoty czy inne zadania, jakie przed nami stoją. Natomiast kwestia tego, jak do tych wyzwań podchodzimy, jak na nie reagujemy i jak (jeśli w ogóle) te problemy rozwiązujemy, to już zupełnie inna historia.

Przyznam szczerze, że czasem przeraża mnie podejście co niektórych osób do zadań, jakie stawia przed nimi życie. Nie potrafię pojąć jak to możliwe, że nie podejmują nawet jakichkolwiek prób zażegnania problemu. Przykład? Proszę bardzo.

Dla mojej znajomej (w średnim wieku) świat komputerów to czarna magia. Kupiła sobie jednak kilka lat temu netbooka, bo znudziło już ją ciągłe kupowanie kart pamięci do aparatu cyfrowego. Chciała też móc gdzieś zarchiwizować skompletowane zdjęcia. No i przeglądane fotek na ekranie 10', choć samo w sobie nie jest najlepszym rozwiązaniem, to i tak jest o niebo wygodniejszym od małego wyświetlacza w aparacie.

Tak więc trzeba było nauczyć tę osobę obsługiwania tego sprzętu, przesiąkniętego tejemniczością. Podjąłem się dobrowolnie tego zadania. Pokazałem jak skopiować zdjęcia z karty na dysk twardy, jak katalogować zbiory, by wszystko ładnie uporządkować. Kwestia naprawdę kilku(nastu) kliknięć. Oczywiście nie spodziewałem się, że wszystko zostanie zapamiętane za pierwszym razem. Obawiałem się też trochę, że może moje wieloletnie doświadczenie z komputerami sprawi, że przy wyjaśnianiu zawiłości kopiowania plików i tworzenia folderów, będę posługiwał się zbyt fachową terminologią. Jednak przy dziesiątym razie (i przy każdym kolejnym) wiedziałem już, że to nie ja jestem przeszkodą w opanowaniu materiału.

Zaproponowałem więc zakup stosownej książki. Miała ona nie tylko odciążyć mnie z obowiązku ciągłego tłumaczenia tego samego, ale też pełnić funkcję ciągle dostępnego (i nadzwyczaj cierpliwego) nauczyciela. Wyszukałem więc odpowiednią pozycję, dokonałem zakupu i z poczuciem dobrze wykonanego zadania, wręczyłem książkę kursantce.

Od tamtego czasu minęły ponad dwa lata, a sytuacja przedstawia się następująco: przy ostatnim (niedawnym) spotkaniu zostałem poproszony o... skopiowanie zdjęć z kart pamięci na dysk komputera... Gdy wyraziłem swoje zdziwienie ciągłym brakiem opanowania tak podstawowego przecież materiału, usłyszałem, że nie pamięta jak to się robiło, a nie chce niczego zepsuć. Przypomniałem więc o istnieniu zakupionej książki. No tak, ale w tej książce są tak małe literki, że nic nie widzę - padła odpowiedź.

I co na to powiecie? Czy zakup innej książki, w której są większe litery, to taki wielki problem? Czy zaopatrzenie się we właściwe okulary, co byłoby jeszcze lepszym rozwiązaniem, to wyzwanie nie do pokonania? Choć i tak uważam, że wystarczyłoby minimum skupienia podczas mojego objaśniania co i jak. Naprawdę minimum.

To oczywiście tylko jeden z przykładów świadczących o tym, że trend dążenia do samowystarczalności zdaje się zanikać. Mam dziwne wrażenie, że należę do wymierającego gatunku, który tak długo jak tylko może, stara się nie zawracać innym dupy swoimi problemami. Skoro nauczenie się czegoś pozwoli na załatwienie własnych spraw bez konieczności angażowania do tego osób trzecich, to się tego nauczę! Nie mówiąc już o tym, ze poznawanie nowych rzeczy zaspokaja naturalną (chyba jednak nie u każdego) ciekawość, poszerza horyzonty, zwiększa naszą wartość w oczach innych, jak i samoocenę. Wg mnie są to dobra rekompensujące z nawiązką czas i wysiłek, jaki należy włożyć w rozwiązanie jakiegoś problemu.

Ok, wiem, że czasem problemy nas przerastają. A przynajmniej na tyle, że nie poradzimy sobie z nimi bez zaangażowania w nie innych. Chcąc wydać książkę nie musimy od razu budować samodzielnie drukarni, tworzyć wydawnictwa i sieci dystrybucji oraz otwierać autoryzowanych punktów sprzedaży w których sami byśmy pracowali. Ale póki to możliwe, to czemu zamiast innych nie zaangażować się po prostu samemu?

Zupełnie inną kwestią jest nasza postawa względem problemów osób, które zwracają się do nas z prośbą o pomoc, czy też chęć innych do niesienia pomocy nam. To w sumie bardzo skomplikowana sprawa. No bo co poradzić na argumentację w stylu: "Poprzez moje nieumiejętności daję okazję innym do czynienia dobrych uczynków"? Jest to również szansa na wykazanie się drugiej osoby.

Do dziś pamiętam, jaką przykrość sprawiłem mojej (byłej) dziewczynie, gdy nie pozwoliłem jej wyprasować mojej koszuli. Było to bowiem niezgodne z wyznawaną przeze mnie i już wielokrotnie tu przywoływaną filozofią, by nie zmuszać do rozwiązywania spraw innych, póki sam mogę się tym zająć. Była to ewidentnie moja gafa, gdyż nie uwzględniłem faktu, że partnerstwo ma to do siebie, iż lubi naginać wszelkie prawdy i prawa ogólne.

Pewna bardzo mądra kobieta podzieliła się ze mną ciekawą myślą, którą sama usłyszała od znajomego księdza: "Pomagać jest łatwo. Znacznie trudniej jest pomoc przyjąć".

A co by się stało, gdybyśmy spróbowali przeprowadzić syntezę zaprezentowanych wyżej filozofii radzenia sobie z problemami? Czy z tak różnych substratów dałoby się uzyskać jakiś sensowny produkt, czy może byłaby to mieszanka wybuchowa? Zdecydowałem podjąć się tego niebezpiecznego zadania. Dla dobra nauki i potomnych.

Wynik długoletnich i niezwykle skomplikowanych eksperymentów przedstawia się następująco:
Mam gdzieś fakt, że mogę samodzielnie rozwiązać swoje problemy, skoro ty możesz zrobić to za mnie.
Póki to możliwe, sam zmierzę się ze swoimi sprawami i nie będę zawracał nimi głowy innych.
+                                                 Chcę być potrzebny i przydatny, pomagając ci poradzić sobie z problemami.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Będę podejmował samodzielne próby rozwiązania własnych problemów,
nie zamykając się przy tym na wyciągnięte dłonie chcących mi pomóc przyjaciół,
co pozwoli im wykazać się inicjatywą, a mi wykorzystać ich zdolności,
samemu ucząc się przy okazji nowych rzeczy i wzmacniając nasze relacje.
Nie zawaham się też samemu prosić o pomoc, gdy problemy zaczną mnie przerastać. 
Jak można zauważyć - teoria polegająca na wysługiwaniu się innymi, w procesie skomplikowanych reakcji chemicznych, uległa całkowitemu ulotnieniu. Na szczęście, bo i tak żadnego pożytku z niej nie było. Natomiast pozostałe składowe stworzyły razem całkiem przyjemną teorię. Jest ona oczywiście niekompletna i z pewnością nie można nazwać jej uniwersalną.
Ale czy to problem?



Copyright © 2016 MARTIN ZALEWSKI